Krzysztof Zubrzycki z Kalwarii Zebrzydowskiej zwyciężył w V Dyktandzie Krakowskim

Krzysztof Zubrzycki z Kalwarii Zebrzydowskiej zwyciężył w V Dyktandzie Krakowskim, które odbyło się w sobotę 16 marca w Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Popełnił tylko 2 błędy.

Krzysztof Zubrzycki z Kalwarii Zebrzydowskiej zwyciężył w V Dyktandzie Krakowskim, które odbyło się w sobotę 16 marca w Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Popełnił tylko 2 błędy.

Tegoroczne Dyktando Krakowskie było bardzo wyrównane i o kolejności miejsc na podium decydowała interpunkcja – poinformował w czasie ogłoszenia wyników rzecznik Uniwersytetu Jagiellońskiego Adrian Ochalik. Uczestnicy dyktanda mierzyli się z tekstem pt. „O niekorzystnych przemianach materii i tyranii grawitacji”. Pan Krzysztof w poprzednich edycjach Dyktanda Krakowskiego był dwukrotnie drugi – w latach 2017 i 2018, a w zeszłym roku zwyciężył w Ogólnopolskim Dyktandzie w Katowicach – o czym pisaliśmy [link]. W kategorii junior triumfowała 13-letnia Zofia Balcerek z Grodziska Wielkopolskiego. W dyktandzie wzięło udział prawie 900 osób w tym około 200 w kategorii junior.

Patronat nad wydarzeniem objęły m.in. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Towarzystwo Miłośników Języka Polskiego.

Dyktando Krakowskie odbyło się w ramach Miesiąca Języka Ojczystego, który Wydział Polonistyki UJ organizuje od 21 lutego do 21 marca. W ramach wydarzenia odbywają się m.in. konkursy poświęcone językowi polskiemu czy warsztaty z emisji głosu.

Tekst dyktanda w kategorii dorośli:

„O niekorzystnych przemianach materii i tyranii grawitacji”

Heca hecą, a latka lecą – żachnęła się rzewnie Żaneta z Żyrzyna. Przebóg! Toż to huk czasu od studiów, a tu znienacka, gdy jak co dzień sięgała po świeżo zaparzoną nescafé i croissanta, przyszła wieść o zjeździe całego rocznika. Jaźń zawrzała od kolaży minionych zdarzeń jak po zażyciu ayahuaski. Ongiś, studiując w Gołębniku, tworzyli supertrio à la papużki nierozłączki. Ważysław z Horyńca-Zdroju miał żyłkę hazardzisty. Bez wahania, acz nie bez cholagogi, żywił się w hardcore’owym [hardcorowym] barze „Smok” – takim fast foodzie à rebours, wartym wszystkich gwiazdek Michelina. Modus operandi polegał w nim na chyżości konsumpcji i utrzymywaniu wzrokowego kontaktu z talerzem. Chwila nieuwagi, a już czyhające zewsząd sztućce dokonywały redystrybucji około trzytygodniowego bigosu, lokując go w trzewiach słabo uposażonych krakusów z półświatka. Żądanie zwrotu korzyści było haniebnym faux pas zagrożonym honorowym rękoczynem, więc nikt o byle bigos nie ważył się swarzyć. Raz jednak pewien zhardziały chojrak z ciupażką pod cuchą, ani chybi eks-Podhalanin, miał czelność ustrzec swoje flaczki przed grabieżą. Na pewno do dziś mu one bokiem wychodzą. Nim zaczął degustację, z nagła wyrósł przed nim krępawy rambo z Półwsia Zwierzynieckiego otoczony wianuszkiem mlaskotów. – Ani się ważcie, żałosne lajkoniki! – huknął niby-juhas, półstojąc. – Ty huncwocie, z chacharami zadzierasz? Wyny stąd! – wycharczał zwierzyniecki andrus. Chwycił nowotarżanina wpół i tak nim wzwyż wywinął, że ladaco mimo braku łyżew wykręcił potrójnego toe-loopa, lecz zanim się złożył do lutza, oddał hołd sile ciążenia. Ważysław był depeszem. Nosił ramoneskę i jeansy [dżinsy] Levi’sa z Peweksu [Pewexu]. Urodą mógłby dziś konkurować z George’em Clooneyem. Wybywał nad Sudół Dominikański, by w dolinie Rozrywki zaczytywać się w Rabelais’m i Joysie. Został ghostwriterem, ożenił się z pół-Honduranką i przepadł bez wieści, niestety, nie w Appalachach – w Górach Harcu [Harzu]. Z kolei Róża, supergrzegórzczanka, mieszkała ostatnio w Starej Łomży przy Szosie. Jako zagorzała fanka Classix Nouveaux ćwiczyła callanetics do rytmu new romantic. Marzyła o karierze w show-biznesie [show-businessie], licząc, że spocznie kiedyś na Pęksowym Brzyzku. Obstalowała sobie półkę na trofea: Super Wiktory, nagrody Grammy i – daj Bóg – Oscary. Dopadła ją jednak taka niemoc grania, z jakiej słyną „Organy” Hasiora na przełęczy Snozka. Skończyło się więc na nominacji do SuperJedynek, kilku wzmiankach w Super Expressie i megahejcie na Pudelku. Jednym słowem, miał być Mount Everest, ewentualnie Mont Blanc, a wyszła co najwyżej Magurka, i to w Beskidzie Małym. Porażka. Dzwony w kościele św. św. [Świętych] Piotra i Pawła zabiły na Anioł Pański, a Żaneta wciąż snuła wspomnienia, niczym osnuwik bądź snówek swe pajęcze sidła. Wtem zakłuł ją niepokój. Czymżeż sama się mogła pochlubić po latach? Ubożuchne portfolio: wiek balzakowski plus VAT i sieć zmarszczek niczym dorzecze Missisipi. Niegdyś o włos by została twarzą L’Oréalu, dziś z aparycją wychuchola bycie „twarzą rajstop” zakrawa na mrzonkę. Na próżno stosowała lwipazur zwany czepotą i suplementy z pierzgi. Na nic zdał się wampirzy lifting z efektem push-up. „Bo to, pani kochana – zdradziła jej wizażystka – są zmarszczki grawitacyjne. By zyskać gładką twarz, trzeba wystrzelić się w Kosmos [kosmos]”.

0 0 votes
Article Rating

About Author

Reklama
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Ela B
Ela B
30 marca 2019 18:20

Gratulacje dla P. Krzysztofa.

1
0
Would love your thoughts, please comment.x